Wreszcie zabieramy się za podsumowania naszej azjatyckiej podróży. Moment idealny – toż gdyby na koniec roku jakiegoś podsumowania nie sklecić, ujma na honorze murowana 🙂 Ale co to był za rok! Pełen kurzu, uśmiechów, słońca, pęcherzy na stopach i azjatyckich szaleństw. Pełen dobrych i głupich pomysłów, górskich wędrówek i wystawionych do góry kciuków. Pełen skośnych śmiejących się oczu, zębów ubrudzonych czerwonym betelem; rok pachnący ryżem, kadzidłami, mango i rozgrzanym asfaltem.
W Azji udało nam się odwiedzić 10 krajów – dlatego też zadałam sobie pytanie: czy w każdym z nich wyryło się w mojej głowie takie wspomnienie, które uznałabym za najlepsze, najpiękniejsze, najbardziej niesamowite? Coś, o czym będę pamiętać do końca życia? Okazuje się, że tak. Ale jeśli spodziewacie się w tym zestawieniu rajskich plaż, sztandarowych zabytków na miarę Taj Mahal, skoku ze spadochronem czy, no nie wiem, na przykład jedzenia robaków… to możecie się zdziwić 😉 Oto 10 moich najlepszych wspomnień z Azji.
1. Indie: wschód słońca nad Gangesem (że niby banalne? Trudno!)
Ciężko mi wybrać ulubione indyjskie wspomnienie, bo są ich dziesiątki. W końcu w Indiach spędziliśmy 2 miesiące – przy czym przejechaliśmy tysiące kilometrów pociągami, spaliśmy na pustyni, poznaliśmy Rama i jego rodzinę, odwiedziliśmy sierociniec, graliśmy w filmie, wielokrotnie spotkało nas delhi belly i tak dalej, i tak dalej. Ale niech będzie to.
Waranasi, 5:30 rano, dzwoni budzik. Damiana dobudzić się nie da (za dużo bhang lassi, hehe), a miało być tak pięknie, romantycznie, jak z boliłudu! „E tam, i tak będzie pięknie” – myślę sobie, zostawiam Damiana pochrapującego radośnie i myk myk myk – wychodzę nad Ganges. Tam już czeka na mnie kilkoro przewoźników – wybieram tego najmniej ziewającego, wchodzę do łódki, a po kilku sekundach okazuje się, że lepiej być nie mogło. Arjun okazał się równym gościem – gadatliwym, wesołym i bardzo szczerym. Tak się zagadaliśmy, że zamiast pół godziny spędziłam na łódce półtora, a gdzieś w międzyczasie przejęłam wiosła i dziarsko wypłynęłam w stronę najdalszych ghatów.
Żywiołowa rozmowa, wschodzące słońce, hindusi dokonujący porannych ablucji, skąpane w pomarańczowym świetle Waranasi i fitness o poranku – czego chcieć więcej? No, może wsadzenia upierdliwych paparazzi do ciupy… Kątem oka widziałam, że wszyscy dookoła (w cała wielka łódź wypełniona buddyjskimi mnichami) robią mi zdjęcia. No bo jak to, biała wiosłuje, a Indus odpoczywa? Niewiarygodne. Konia z rzędem temu, kto przez półtora godziny jest w stanie pobyć w Indiach sam!
2. Sri Lanka: patrzenie w oczy słoniom
Cejlon był dla nas bardzo intensywny (mało czasu, wiele marzeń), jednak i w tym szaleństwie znalazła się chwila oddechu. A najcieplej na sercu zrobiło mi się w parku narodowym Udawalawe – kontakt z tamtejszymi dzikimi słoniami i słoniową nić porozumienia zapamiętam do końca swych dni. A było to tak.
Podglądaliśmy właśnie życie trzech słonic. Pełen relaks, śniadanie na trawie, słoniowe czułości i zaczepki trąbą. W pewnym momencie dzieje się coś niewytłumaczalnego – jedna ze słonic podchodzi do mnie na wyciągnięcie ręki i spogląda głęboko w oczy. Boję się poruszyć, boję się oddychać – mam wrażenie, że słonica patrzy właśnie w mroki i blaski mojej duszy, coś analizuje, po czym przyjmuje to, jaka jestem. Nie ma w niej agresji ani strachu, jest za to akceptacja i tony słoniowego spokoju. Wszystko trwa może minutę – ale dla mnie to jeden z najbardziej magicznych momentów w życiu. Słonica odwraca wzrok, macha trąbą i wraca do reszty stadka.
Całą historię o Udawalawe przeczytajcie TUTAJ (druga część posta).
3. Tajlandia: zejście na sekretną lagunę
Pewnego gorącego, wilgotnego dnia (też mi nowość) los rzucił nas w okolice tajskiego Krabi. Półwysep słynie z malowniczych, majestatycznych skał, które dramatycznie wyrastają z rajskich plaż (wybaczcie za tyle epitetów). Tam zamarzyliśmy sobie, by przejść dość wymagającą trasą przez dżunglę. Gdy mówię „wymagającą”, naprawdę mam na myśli WYMAGAJĄCA. Ślisko, kamienie, błoto, strome podejścia. Spacerek to nie był. Do tego w pewnym momencie stanęliśmy na brzegu przepaści.
Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni. Okazało się, że, aby dojść do celu, musimy pokonać kilka dość wysokich, pionowych zejść oddzielonych skalnymi półkami – bez żadnego zabezpieczenia. Do dyspozycji tylko zagłębienia w skale oraz ewentualnie – lina. Małe wyzwanie dla zawodowych wspinaczy, ale dla sportowej łamagi, która w dodatku ma lekki lęk wysokości (i z tego powodu nawet skoków na główkę do wody nie lubi) – o Panie! Serce to ja miałam w gardle, gdy tylko stanęłam na skraju przepaści, a co dopiero gramolić się z niej na dół! No a później przecież trzeba będzie po tych pionowych skałach wejść – innej drogi nie ma… Już chciałam zrezygnować i ze skulonym ogonem wrócić na plażę, dołączając do smażących się, rozentuzjazmowanych Chinek, ale…
Popatrzyłam na ludzi, którzy, po dojściu w to samo miejsce, cofnęli się przerażeni i rozczarowani swoją słabością. Popatrzyłam na lazur wody w dole. Popatrzyłam na swoje ubłocone buty, które w sumie już kawał przeszły. Popatrzyłam na klapki Damiana. Potem znów popatrzyłam na swoje buty.
Nosz kurde! Skoro mój konkubent ma zamiar zejść tam w klapkach z Tesco, to JA nie dam rady?
I wiecie co? W życiu nie pomyślałabym, że wspinaczka może dać mi tyle frajdy! Z ogromną pomocą Damiana, który pokazywał mi, gdzie stawiać stopy, bym się nie gibnęła i nie roztrzaskała łepetyny o ostre skały (mam najlepszego chłopaka na świecie!), po jednym momencie załamania i dwóch momentach zaklinowania (jeść mniej pad thaiów, mniej pad thaiów!), odbyłam swoją pierwszą w życiu sesję wspinaczkową i trafiłam do raju na Ziemi.
Kąpiel w sekretnej lagunie – najlepsza nagroda! A morał z tego płynie taki, że WSZYSTKO SIĘ DA.
4. Birma: śmieszne autostopy
Z Birmy niezwykłych wspomnień mam tysiące. Może dlatego, że to kraj z gatunku tych, które zaskakują na każdym kroku? Czasem miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś birmańskim programie rozrywkowym w stylu Ukrytej Kamery i zaraz wyskoczy zza krzaka birmański, pękający ze śmiechu Tadeusz Drozda albo Szymon Majewski, krzyknie „jesteś w ukrytej kamerze!”, a potem splunie betelem.
Najbardziej niezwykłe w Birmie było podróżowanie stopem. O jeżdżeniu na pace, szalonym Linie, wioskowym wsparciu (w tym łapaniu stopa za nas i podsuwaniu pod tyłek krzesełek, żebyśmy się przypadkiem nie zmęczyli), Joannie Liszowskiej, ciężarówce z cebulą i śmieszkach, z którymi przeprowadziliśmy międzykulturową wymianę muzyczną przeczytacie TUTAJ .
5. Malezja: praca na organicznej farmie
Dwa tygodnie ucieczki od cywilizacji. Zielona enklawa, relaks totalny, spokój duszy, joga, sadzenie ananasów, wspaniali ludzie, gotowanie pyszności i poranne ściąganie kotów z głowy. A gdy trzeba było wyjeżdżać – autentyczne łzy.
Wspomnienie farmy w Kuala Selangor już zawsze będzie wywoływać w moim brzuchu miłe łaskotanie. TUTAJ przeczytacie całą historię.
6. Singapur: nocowanie na nielegalu
Czy da się przeżyć trzy dni w Singapurze, najdroższym kraju na świecie, mając w kieszeni zaledwie 50 złotych? Z czego ponad połowa idzie na metro? Otóż – da się. Żeby to udowodnić, spaliśmy dwie noce pod singapurskim niebem, rozbijając się nieco nielegalnie raz w parku Gardens by the Bay, a raz na wyspie Sentosa.
Nasze kitranie się w krzakach, jedzenie zupek chińskich przywiezionych z Malezji na oczach zdumionych, paskudnie bogatych plażowiczów, wbicie się do Marina Bay Sands (nie starczyło nam już niestety finezji na bezpłatne wykąpanie się w słynnym infinity pool), udawanie, że zaraz będziemy zamawiać super wypasione drinki, żeby zmylić kelnera… wspomnienia pierwsza klasa 😀 Bo człowiek wyjdzie z cebuli, ale cebula z człowieka nigdy.
7. Kambodża: dzieciaki w Prey Nheak
Nie majestatyczny Angkor Wat, nie relaksujący Kampot, ani nawet nie rajskie Koh Rong Samolem – było w Kambodży coś innego, wyraźniejszego, coś, co wiele mnie nauczyło i dało do myślenia. Dwa tygodnie, podczas których pomagałam dzieciakom z fundacji CPOC w codziennych zajęciach, uczyłam angielskiego, przeprowadzałam wraz z innymi wolontariuszami sierociniec do nowej siedziby, budowałam dom, sadziłam ryż, robiłam banie mydlane i wcinałam dragonfruity to jedno z piękniejszych doświadczeń mojego życia.
Rozległe pola ryżowe do tej pory śnią mi się po nocach, a serce wyrywa się z piersi i tęskni za Kimem, Nary, Lin, dzieciakami, wolontariuszami. Jestem pewna, że tam jeszcze wrócę! O „Pocztówce z Kambodży” możecie przeczytać TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ.
8. Wietnam: nocowanie u tubylców
Wietnam postanowiliśmy przemierzyć na skuterze (tak, jednym). Wypięliśmy się jednak nieco na nocowanie w hostelach i guesthouse’ach (przynajmniej wtedy, kiedy jeszcze nie złapał nas tajfun i byliśmy okazem zdrowia) – trochę ze względu na fundusze, a trochę też dlatego, że zamarzyło nam się poznanie Wietnamu od strony lokalsów. Ciekawiło nas, jak spędzają wieczory, co jedzą na kolację, jak śpią, jakie mają problemy… Tym sposobem nasza metoda na nocleg w Wietnamie wyglądała tak: tuż przed zmrokiem wybieraliśmy sobie wioskę oraz chatkę, która nam się spodobała, następnie pukaliśmy do drzwi lub wołaliśmy gospodarza, wyjaśnialiśmy, co my za jedni i czego potrzebujemy (kawałka dachu i przestrzeni, żeby rozbić namiot), po czym zapraszano nas na spanko – najczęściej do środka.
A potem działy się cuda na kiju – na przykład przychodziło z wizytą pół wioski, sąsiadki namawiały nas, byśmy kolejną noc spędziły u nich, dostawaliśmy kolację, zgrzewkę browarów, wężówkę, oprowadzano nas po wsi, uczono nas liczyć po wietnamsku, a w środku nocy, kiedy robiło się zimniej, gospodyni budziła się, podchodziła do nas na paluszkach i przykrywała mnie mięciutkim jak kaczuszka kocem. Anioły, nie ludzie!
9. Chiny: autostopem nad jezioro Karakul
Wspomnienie z cyklu: chcę tego mocno, więc się uda. Nasza jednodniowa wyprawa stopem nad najpiękniejsze chyba chińskie jezioro była może nieco zwariowana, ale zdecydowanie warta zachodu i wygrała w plebiscycie na najlepsze wspomnienie (choć długo biłam się z myślami, czy jednak nie wrzucić tu złapanego na stopa wozu opancerzonego z Brucem Lee Karate Mistrzem w środku). Tak o Karakul pisaliśmy na Facebooku:
Nie da się tego zrobić w jeden dzień, mówili. Niemożliwe, by dojechać tam na stopa, mówili. Nie dacie rady, droga jest w tragicznym stanie, mówili. Ooo, jak dobrze, że lubimy robić wszystko na przekór! Po 24 godzinach odpoczynku w Kaszgarze (jedyny dzień odpoczynku od stopowania w Chinach!), znudziło nam się trochę to lenistwo i zatęskniliśmy za dręczeniem kierowców.
M: Damianie, co powiesz na widok ośnieżonych siedmiotysięczników, ryki pasących się jaków, konie w galopie, co powiesz na zimny wiatr we włosach i górskie słońce piekące policzki, co powiesz na turkus tafli jeziora Karakul? Co powiesz na wyżyny Pamiru, chorobę wysokościową i przejazd prawdopodobnie najgorszą autostradą świata – Karakoram Highway – łączącą Chiny z Pakistanem? I to wszystko za 0 yuanów?
D: A nie możemy tego dnia po prostu przeleżeć?
Choć w hostelu patrzyli na nas jak na szaleńców-straceńców, szczerze odradzając nam taką wyprawę, wstaliśmy w sobotę skoro świt (czyli o 8.00 – w Kaszgarze dopiero o 9 robi się jasno!) z mocnym zamiarem dotarcia stopem nad jezioro Karakul, spędzenia tam kilku godzin i powrotu do Kaszgaru jeszcze tego samego dnia. Przecież to tylko 200 km w jedną stronę! W czym tkwi haczyk? Ano w tym, że ponad 100 km prowadzi przez góry. Autostradą. Bez asfaltu.
Autostrada Karakoram na bank pamięta czasy Jedwabnego Szlaku, kiedy to dostojni kupcy w turbanach pocinali na wielbłądach, pakując swe siatki z zakupami jedwabiem, przyprawami i planszami do chińczyka. Gorszej drogi nie widzieliśmy w życiu. Trzeba mieć twardy tyłek (i koniecznie dach w samochodzie, inaczej wylecisz na tych wertepach w kosmos), twardą głowę (bo obija się o dach) i mocne płuca (ilość wdychanego po drodze pyłu znacznie przekracza nawet chińskie normy, a Chińczycy serio są przyzwyczajeni do smogu).
Pamiętacie, gdy mówiliśmy Wam, że stan dróg w Birmie jest zły? Weźcie teraz taką birmańską drogę, zerwijcie z niej resztki asfaltu, wysypcie kilka tysięcy ton pustynnego pyłu i przegalopujcie stadem słoni. To jest Karakoram. Bez kitu, astronauci mają bardziej lajtowe ćwiczenia.
Dotarcie nad jezioro zajęło nam łącznie 7 godzin. Siedem. Samochody zmienialiśmy średnio co 10 minut, biorąc wszystko, co zechciało nam się zatrzymać, bo też ruch był jak na Podlasiu. Tir z trzodą chlewną, lexus, motocyklista, osioł… Na przemian traciliśmy nadzieję, aby znów ją odzyskiwać. Nasze brzuchy burczały z głodu, wypełnione jeno zjedzoną rano ciepłą bułką. Gdy jednak Chińczycy z jednego busa zaproponowali nam obiad:
D: Obiad? Teraz? Z największą przyjemnością!
M: W takiej chwili jeść będziesz? Zapier****my!
Grzecznie więc odmówiliśmy.
I wiecie co? Gdy stanęliśmy wreszcie nad brzegiem jeziora, poczuliśmy taką dumę, jakbyśmy zgarnęli pierwszą nagrodę w szkolnym konkursie plastycznym, choć do tej pory byliśmy przekonani, że nie potrafimy rysować. A potem poczuliśmy czyste szczęście płynące z piękna widzianego przez nas bezludnego krajobrazu. Prawie bezludnego, bo z oddali przybliżyły się do nas dwie Karynki. Stanęły przy nas, robiąc zdjęcia jakom. Zainteresował nas ich bagaż, toteż rozpoczęliśmy jego analizę po polsku:
D: Ty, Marta, obczaj. One w tej torebce muszą mieć chipsy i batony!
M: Ale bym tą siateczkę teraz opróżniała!
Karyna (po polsku): Eee… Jesteście głodni?
Nie wiemy, czy to nasz fart czy ktoś tam w górze robi sobie z nas jaja, ale nad brzegiem Karakul, gdzie jak okiem sięgnąć nie było oprócz nas żywej duszy (w końcu już po sezonie!), spotkaliśmy dwie Polko-Amerykanki, Krystynę i Adę. Miały z sobą buły, warzywa, herbatę z mlekiem jaka i masę podróżniczych opowieści. Spędziliśmy z sobą dwie magiczne godziny, wędrując dookoła jeziora, gawędząc i rozkoszując się najpiękniejszymi widokami, jakie przyszło nam zobaczyć w Chinach.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, ruszyliśmy galopem przez step, wskakując do strumyków i omijając pasące się zwierzaki – zestresowani, że nie uda nam się już nic złapać w stronę Kaszgaru. Niepotrzebnie. Zatrzymanie ciężarówki z chińskim Mietkiem i Jurkiem zajęło nam 3 sekundy. Pędziliśmy tym chińskim Jelczem po Karakoram Highway z małą przerwą na obiad, wymijając nawet osobówki (czaicie to – tirem. Tutaj ledwo 4×4 dają radę), mając duszę na ramieniu i pewne obawy o stan naszych mózgów obijających się o dach, ale nic nie było w stanie zepsuć naszego humoru.
Przez chwilę wydawało nam się, że ten tir ma na desce rozdzielczej pasek życia. I że ten pasek wyczerpuje się co chwilę, ale w ostatniej chwili Jurek wbija na desce kody i dociska potem gaz do dechy. W tej kabinie, na tych wertepach, czuliśmy się jak te piłeczki w Dużym Lotku. „Komora losowania jest pusta, następuje zwolnienie blokady…” i potem Jurek rozkręcał imprezę.
O 1 w nocy byliśmy z powrotem w Kaszgarze. Zmęczeni, wytrzęsieni, ale nakarmieni i napełnieni pamirskimi obrazami. Przybiliśmy sobie po piątaku, a przed zaśnięciem raz jeszcze powtórzyliśmy: na pohybel wątpiącym, wszystko się da!
10. Kirgistan: samotna wędrówka po stepie
Na koniec coś na wyciszenie. Takie zwykłe-niezwykłe wspomnienie. Po małej kłótni w Sary Tasz postanowiliśmy rozdzielić się na chwilę – Damian został pod jakimś słupem, włożył słuchawki w uszy i legł na ziemi, ja natomiast ruszyłam przed siebie.
Nawet nie poczułam, kiedy minęły dwie godziny wędrowania – tylko kirgiski step, pędzące konie w oddali, widok gór, przenikliwy wiatr i moje myśli. Bardzo oczyszczające.
Kolej na Wasze wspomnienia! Co najlepiej zapamiętaliście z mijającego roku?
20 marca 2016
Aaaa dopiero tu trafiłam, ale umieram ze śmiechu, gdy was czytam:D CZAD!
28 kwietnia 2016
Jesteście Mistrzami! Uwielbiam takich ludzi jak Wy!:) obyśmy się kiedyś spotkali na trasie!
29 grudnia 2016
Bajka! czyta się z uśmiechem na twarzy
21 lutego 2018
Świetne historie i wspomnienia. Już wiem, że muszę się wybrać nad jezioro Karakul, wygląda naprawdę niesamowicie 🙂