Ziemniaki w popiele. Oświadczyny na Etnie, czyli koniec konkubinatu

oświadczyny na etnie

Dawno temu, gdy w Polsce słuchało się Dawida Podsiadło, oglądało Polonia Warszawa i robiło memy z Ruchu Palikota, Marta rzuciła do mnie abstrakcyjnym tekstem, że ona to się nie śpieszy, ale dobrze by było, abym jej się oświadczył do trzydziestki. Nie zważałem, czy mojej trzydziestki, czy jej trzydziestki, bo wydawało się, że to szmat czasu będzie, że prędzej Ziemia Marsa skolonizuje, niż ta trzydziestka wybije.

Time is over

A tu bach! Piasek w klepsydrze przesypał się w lutym. Były urodziny, była zabawa, śmianie, kulanie, był tort i świeczki. I tort się pali, a nagle Pati krzyczy „Ej Marta, Marta, złóż sobie życzenie, ale wiesz, tak w myślach!” Marta złożyła, ale nie w myślach. I padł na mnie ten cień i włączył się sekundnik.

4,5 roku to sporo jak na pato-konkubinat. 4,5 roku, w trakcie których: (a) rozkręcaliśmy tę karuzelę konkubinatu we Wrocławiu, (b) 1,5 roku spędziliśmy w Niemczech, pracując w winnicy, nawigując dźwigi albo budując eko-domy (c) 8 miesięcy podróżowaliśmy po Azji, (d) pół roku spędziliśmy w separacji, kiedy korpo wysłało mnie do Frankfurtu. Myślę sobie, że ograliśmy ten duet na wiele sposobów, że tekst „jeśli nie kochasz mnie kiedy jestem najgorsza, nie zasługujesz na mnie, kiedy jestem najlepsza” padł i powtórzył się tyle razy, że pora wbić kolejny level w tej strategicznej grze. No i resztę wątpliwości rozwiał mi Piotr mówiąc, że „stary, to i tak wiele nie zmienia”.

Dobra, tylko jak?

Wigilijna kolacja? Romantyczny spacer? Rejs po rzece Biebrzy? Wiedziałem, że warto i że trzeba zainwestować w ten moment, ale klasyczne oświadczyny nie malowały się barwami na sztaludze naszego życia. Ze śmieszkujących rozmów na temat oświadczyn, które odbywaliśmy najczęściej łapiąc stopa na poboczach chińskich autostrad, jakoś tak nam wspólnie wychodziło, że w sumie nieważne gdzie, ważne by w podróży i żeby się zmęczyć.

Chodziło mi po głowie Mrauk-U, birmańskie miasteczko w krainie Arakanu, chyba nasze ulubione wśród odkrytych dotąd miejsc. Tylko kiedy tam wrócimy? Gdyby to było „oświadcz mi się do 35-tki, albo do 40-stki, albo, no dajmy na to, do mojej 30-stki, to byłby pewniak. Tego komfortu nie było. Mieliśmy za to na tapecie tydzień na Sycylii, spontanicznie kupione bilety – na tyle spontanicznie, że nie wiedzieliśmy, czy Sycylia to należy do Francji, Włoch czy Maroko. I tak złapałem tam punkt zaczepienia.

Dlaczego wulkan?

Wulkan Etna. Aktywny jak Maryla Rodowicz na Sylwestrze z Dwójką, ostatnia erupcja miała tam miejsce ledwo miesiąc temu. Myślę sobie tak: ale czad. Metaforycznie petarda, czynny, gorący i czasem eksploduje – to tak, jak nasza miłość. Serce wyspy, w słoneczne dni widać ją zewsząd, budzi szacunek, jest dostojna (to już może mniej o nas). Był jeszcze jeden kluczowy powód, dla którego oświadczyny na Etnie wydawały się fantastyczne: jeśli przyjmie pierścionek, będzie super, jeśli nie przyjmie, to ją po prostu wrzucę do wulkanu. Tu nie ma miejsca na porażkę! Już wtedy wiedziałem, że wszystko u Sylwestra (czyli że uStalone). Problem leżał tylko w samej logistyce – po ostatnich erupcjach trekking na wysoko położone kratery był dość ograniczony, bez przewodnika niemożliwy, ale te problemy zostawiłem sobie na potem. Z pomocą przyjaciół nabyłem idealny (jak się okazało, standardowo dużo za duży) pierścionek, dogadałem się na bramkach lotniskowych z celnikami, niczego się nie domyślała. Ile w tej pierścionkowej intrydze było funu! „Eee, gdzie Ty wychodzisz o 17:30? Przecież Ty nie masz kolegów!”.

Oświadczyny na Etnie – ostatnia prosta

Wylądowaliśmy w Katanii we wtorek rano. Wypożyczyliśmy auto, zjechaliśmy Taorminę, zamieniliśmy zepsute auto na kolejne (które też się później zepsuje). O 20:30 zaopatrzyliśmy się w żarełko. O 23:00 byliśmy już na 1900 m n.p.m. przy stacji Rifugio Sapienza. Nocleg w samochodzie i o 4:00 zaczynamy.

noc na Etnie
Przy Rifugio Sapienza, w dole światła miasteczek.

Śpiewamy bluesa, bo 4:00 nad ranem. Nie ma niczego, cichosza, ni żywej duszy, ni zwierza, ni roślinki. Powiedzieć, że wieje i piździ jak w kieleckim, to jak nic nie powiedzieć. Ubraliśmy się jak pani na przyrodzie kazała, dwie pary gatek, spodni, windstopery, rękawice, buty trekkingowe, czapy, gogle… Pół dnia później okazuje się, że do schroniska na 2500 m n.p.m. pieszo podchodzi mały procent z setek turystów. Zazwyczaj wjeżdża się tam kolejką liniową lub terenowym busem. O 6:00 jesteśmy na górze. Wstaje słońce. Jesteśmy tam sami.

Na Etnie wstaje dzień. Jesteśmy tu sami.
Na Etnie wstaje dzień. Jesteśmy tu sami.

Oznaczenia mówią o zakazie trekkingu ponad bazę, ale nasza aplikacja do badania aktywności Etny (Volcanoes & Earthquakes – dzięki Zdzichu!) twierdzi, że dzisiaj wulkan spokojny jak Ocean Spokojny. Patrzymy na mapę, mamy 3 kilometry do pól lawowych. Patrzymy się po sobie i sprzęcie, jest 6:20. Zakładamy gogle i ruszamy w górę. Po drodze mijamy stożkowy krater Piano del Lago, 500 metrów dalej kolejny, wklęsły krater Cisternazza. Krajobraz księżycowy. Podmuchy wiatru się wzmagają, te na dole zdają się lekkim muskaniem. W pewnym momencie wiatr miesza się z pyłem i drobnym żwirem, czekam aż zza rogu wyjdzie Mel Gibson z „Mad Maxa” i powie „Such a day, such a lovely day!”. Czerwona lampka i głosy teściowej biją w mojej głowie na alarm, kiedy pył twarz chłoszcze jak podatek dochodowy na umowie o pracę. W polu widzenia nie ma co prawda pól lawy, ale są całkiem urokliwe pola magmowe, być może uformowane po ostatniej erupcji. Tam kryjemy się przed wiatrem, łapiemy oddech. Tam też rozpościera się widok nie tylko na dolne kratery Etny, ale na całą, w tamtej chwili skąpaną w promieniach słońca Sycylię. W polu widzenia nie ma ni ko go. I właśnie tam, na polach magmowych, na płaskowyżu Torre del Filosofo, na wysokości 2920 m n.p.m. kończy się nasz pato-konkubinat, tam właśnie te drobne ziemniaczki pieczemy w popiele. Tam Marta zgadza się być moją żoną.     

Etna
Etna

 

zaręczyny na Etnie
Już po!

Gdy wracamy pod schronisko, wybija 9:00. Właśnie o 9:00 w schronisku pojawia się obsługa, instruktorzy i pierwsi turyści. My przemykamy niepostrzeżenie, schodzimy dalej w dół, by o 11:30 wrócić do samochodu. Powrót z góry był niewiele lżejszy od wejścia, ale magia wydarzenia podbija nam poziom adrenaliny do tego stopnia, że nie czujemy upływu czasu i siły.

Na dwoje babka… czyli oświadczyny z obu stron ziemniaka 

Damian: Wiem, co zamierzam, choć nie wiem, w którym dokładnie miejscu i chwili. Jest 2:45, poganiam Martę, aby wykulała się ze śpiwora, ale marudzi, że drzemeczka. Przecież nie powiem jej „ruszaj tyłek, bo planuję ci się oświadczyć!”. W końcu się wykulała, wyszykowaliśmy się i wyszliśmy o 4:00. Wspinamy się pod schronisko, wokół się przejaśnia, wokół wyrastają kratery, Marta co chwilę oha i aha „jaki piękny kamyczek, co za cudowny widok” a ja zamiast ekscytować się chwilą kminię, jak rozegrać zaręczyny. E, najwyżej pooglądam sobie później zdjęcia. Patrzę na zegarek, 6:00, nadchodzi wschód słońca.  

Marta: Damian po raz trzeci tyka mnie nieśmiało palcem: „ruszaj tyłek!”. W śpiworku ciepło, ale w sumie wszystko lepsze niż siedzenie w Fiacie Stilo. Wytaczam się z auta, ubieram się jak na wojnę na kole podbiegunowym, cztery cebulowe warstwy, rękawiczki, do plecaka pakuję gogle, banany i heja w drogę. Wokół piękna noc, w dole światła położonych pod Etną miasteczek, w górze gwiazdy… Powoli wchodzimy pod górę, ekscytuję się wszystkim – że wylądowaliśmy na księżycu, że pogoda rześka, że na niebie fiolet przechodzi w róż (i wiem, że samotna jestem w tym zachwycie, bo Damian nie rozróżnia odcieni), że jesteśmy sami, że temperatura na minusie, oooo popatrz jaki ładny kamyczek. Gdy po niecałych dwóch godzinach podchodzimy pod schronisko – zza krateru wynurza się słońce.

Coś nam świta.
Coś nam świta.
Krater coś przeczuwa
Krater coś przeczuwa

Damian: No dobra, wschód jako opcja jest spalony, bo nie oświadczę się jej pod schroniskiem, kolejką liniową i ciężarówkami. Trzeba iść dalej. Ale wieje! Gdzie te pola lawowe leżą? O cholera, daleko. Ale wieje! No dobra, to dojdziemy tu do tego dużego krateru, a potem się zobaczy. Ale wieje, ale wieje z kamieniami! O cholera, już tu jesteśmy, to idźmy dalej, tam kolejny krater. Do czorta, ale tu wieje!

Marta: Ale wieje! Ledwo żyję, osmagał nas przed chwilą kamieniowy podmuch, nie zdążyłam się odwrócić i piecze mnie ryjek. Te kilka godzin snu w aucie też robi swoje (a przecież noc wcześniej też sobie za bardzo nie pospaliśmy – tyle co w samolocie), nogi ledwo powłóczą po stromym wzniesieniu. Ale jest ekscytacja, choć sama w sumie nie wiem czemu. W głowie jeden cel: Lava Fields. Ale wieje!

Damian: Dwa kilometry do pól lawowych, może się udać? Wiatr się wzmaga, co chwilę zatrzymujemy się i odwracamy tyłem, aby żwir w wietrze nie pokaleczył nam twarzy. Widzę przełęcz?

Marta: W suczą by ją wlań! Po zboczu zaczynają się staczać kamienie wielkości arbuzów! Pierwszy raz w życiu w takiej sytuacji muszę powiedzieć PAS. Trochę jednak strach iść dalej, mama będzie niepocieszona, jak trafi mnie taki kamień w głowę. Szkoda, że nie zabraliśmy kasków… Pogoda na Etnie potrafi jednak być tak nieprzewidywalna jak Włoch na drodze po czterech espresso.

Damian: Ech, to już trochę przypał, bo robi się niebezpiecznie. Obiecałem teściowej, że nie zrobię Marcie krzywdy. Wystarczy te 4,5 roku. Skoro ja jestem zmęczony, to Marta musi słaniać się na nogach. Tylko dlaczego, gdy pytam „jak tam?” słyszę „e, daj spokój, daję radę”. Widzę pola magmowe płaskowyż – Wieżę Filozofów – i kupę kamieni. O, to brzmi jak plan! Schronimy się, a potem zobaczymy co dalej.

Marta: Uciekamy w skalny zaułek. Łapię oddech i patrzę sobie przez moje fancy gogle do spawania na otaczający nas wulkaniczny świat.

Damian: Nie wieje. I widać wszystkie dolne kratery. Zero ludzi dookoła. Ani jednej chmury na niebie. Co za krajobraz! Marta też chyba zapatrzyła się w ten widok, bo nic nie mówi. Tak, to tu i teraz! Gdzie mój plecak? Co? Banan? W sumie może być banan, posili się, to na pewno nie padnie z wrażenia. Czy te spodnie dopiorą się po magmie? Dobra, skup się chłopie, masz to wszystko w głowie ograne. Nie spierdol tego!

Marta: I wtedy Damian wyciąga banana, rzuca mi go na kolana i mówi: jedz banana. No dzięki, stary. A potem pyta: czy to nie jest najbardziej pojebana rzecz, jaką zrobiliśmy w życiu? Mówię, że chyba jest, ale w sumie bardziej ten banan przykuwa moją uwagę i w środku Marty grubą rozkminę przeżywam: zjeść, nie zjeść? A czy jak się zje wulkaniczny pył, to potem może być z tego delhi belly? A w ogóle czy można banana upiec w wulkanie?

Damian: Klękam.

Marta: Przez moje zapylone gogle widzę, że klęka. A właściwie – patrzę, ale nie widzę. Rozkminiam dalej banana. Ale czekaj, czekaj, co tu się…

Damian: „Marta… (tu fragment, który zostanie tylko dla nas)…czy zostaniesz moją żoną?”

5

zasłużony banan!
Zasłużony banan!
Chłopak z górskiego miasteczka, w którym brak dostępu do prądu, gazu i wody (czyli z Kowar). Absolwent administracji, działacz społeczny, sportowy dzik (chrum, chrum). Był w swoim życiu już m. in. biegaczem, piłkarzem, instruktorem ZHP, prezesem stowarzyszenia, przewodniczącym organizacji studenckiej, ślusarzem i nawigatorem dźwigów. Zawodowo: czelendżuje problemy w dużej korporacji. Poza podróżowaniem lubi: zapach dymu z ogniska i filmy Waititiego.

komentarze

  1. Nat
    27 kwietnia 2017

    Uśmiałam się i wzruszyłam. Świetny tekst i jeszcze lepsza historia. Wielu szalonych i pojebanych chwil na nowej (starej) drodze!

    Odpowiedz
  2. Edyta
    27 kwietnia 2017

    okej, przeczytalim, a teraz Wy myk myk, ciąża, dzieciak i szybciutko uczenie tegoż dzieciaka pisania, żeby miał kto prawdziwie ziemniaczany robić Wam live-relację ze ślubu, bo przed majestatem wybranym może być Wam ciężko podczas zakładania sobie obrączek pisać jeszcze na telefonach i laptokach, a znowu bez pisania i relacji live to będzie dziwnie i bez sensu, więc chop chop chop, spinać się, bo my tu czekamy na małe Baraniątka! ;p

    a tak serio to dzięki za zrobienie mi kwietnia 2017 jednym wielkim Prima Aprilis, o którym myśl pojawiała mi się cały czas, ilekroć gdzieś tam przez głowę przeleciało mi, że ojej, bo Marta i Damian ponoć się zaręczyli 😀

    mimo notki na blogu — nadal trochę Wam nie wierzę. Ale spoko. Dajcie mi chwilę. Jakieś trzy lata oswajałam się z myślą, że jesteście ze sobą. Do tego też się kiedyś prawdopodobnie przyzwyczaję.

    😀
    (gratsy, ejjj! :D)

    Odpowiedz
  3. jaga
    30 kwietnia 2017

    gratulacje , szerokiej drogi tej w życiu

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *